Masz 11 lat. Jedziesz na wakacje do wujostwa, którzy mają 1,5roczną córeczkę. Postanawiają któregoś wieczora wyjść do sąsiadów na imieniny i zostawić Cię samą z dzieckiem. Włączają Ci film na video. "Spodoba Ci się" - mówią. "To komedia" - dodają.
Takie było moje pierwsze spotkanie z "Edwardem Nożycorękim", który silnym piętnem odcisnął się na moim młodym życiu. Nie byłam dzieckiem wyjątkowo wrażliwym. Wychowano mnie na "Dziecku Rosemary" czy "Rebece" Hitchococka. "Edward ..." jednak, oglądany w samotności, w pustym obcym mieszkaniu wywarł na mnie tak piorunujące wrażenie, tak silnie przestraszył, że przez kolejne 20kilka lat miałam na jego temat traumę i nie miałam ochoty wracać. Niechęć potęgowało nazwisko Burtona, którego filmy i stylistyka od dawna nie są moją ulubioną.
Wczoraj postanowiłam swoje lęki pokonać. Zasiadłam do seansu "Edwarda ...", by choć trochę go odczarować i przynajmniej zniwelować strach, który nie powinien mieć miejsca.
Nie zakochałam się w tym filmie, jak niektórzy z Was. Ale też nie stanowi dla mnie już źródła lęku. Bo to przecież faktycznie bajka, zupełnie niestraszna na dodatek.
I u mnie na dziś dostaje 7/10
No!:)
OdpowiedzUsuń:*
Usuń