niedziela, 1 lutego 2015

Teoria wszystkiego (2014)

Z tymi bardzo wyczekiwanymi filmami to jest tak, że często trudno im sprostać naszym wymaganiom, zwłaszcza, gdy te bywają ogromne. A bywają, nikt przecież nie zaprzeczy. Czasem zwyczajnie trudno się ich wyzbyć, gdy jakiś film z różnych przyczyn wydaje nam się godzien zobaczenia.

Każdy z nas ma swoje ulubione gatunki filmowe, swoich ulubionych bohaterów, swoich ulubionych aktorów i dlatego też w innych filmach się zakochuje. Nie miałam pewności, czy ten film faktycznie mnie porwie. Jednak już od momentu poznania aktorskiej obsady, a potem po obejrzeniu trailera, wierzyłam, że to kino trafi do mojego serca. Tym razem jednak, żeby nie zapeszać, nie przyznawałam się do moich nadziei głośno. Po prostu czekałam w cichości ducha, przebierając nogami z podniecenia, gdy miała nadejść data premiery.

Czułam, że to będzie jeden z tych filmów, który zapewne straci niewiele oglądany w kinie domowym - w końcu miał skupiać się na międzyludzkich relacjach, a te na małym ekranie, w kameralnym gronie, często wypadają nawet lepiej. Nie mogłam się jednak doczekać i tak bardzo chciałam już poznać tę historię, że pobiegłam do kina w pierwszym możliwym momencie.

Od pierwszej minuty siedziałam na fotelu zauroczona. Fizyczne podobieństwo Eddiego Redmayne`a do Stephena Hawkinga było tak uderzające, a sposób odegrania przez niego jego postaci tak świetny i wiarygodny, że z miejsca mnie kupił. Miałam wrażenie, że na ekranie oglądam samego Hawkinga, bo Eddie dosłownie się nim stał.

W postaci Jane, żony Hawkinga (choć samą Felicity Jones bardzo lubię) było dla mnie trochę za mało charyzmy. Zabrakło mi tej kropki nad "i", żeby pokochać ją całym sercem. Oczywiście budziła mój podziw i darzyłam ją szacunkiem za decyzję, którą podjęła, za walkę, na którą się odważyła. Po prostu miałam wrażenie, że Felicity nie oddała w pełni jej determinacji, którą niewątpliwie musiała się odznaczać.

Sama historia - choć znana - wywołała we mnie ogrom wzruszenia. Czułam, że oglądam historię miłości moich własnych Rodziców (z tą różnicą, że mój Tata była chemikiem, a nie fizykiem :P ostatecznie też nie został aż tak wybitnym i znanym naukowcem), w związku z czym szlochałam przez pół filmu. Nie miałam pojęcia, że Hawkingowie mieli (czy też wręcz nadal mają) dzieci - ta informacja (tak zupełnie niemedialna) umknęła mojej uwadze ;)

Ten film jest świetny aktorsko, ale realizacyjnie również. Pastelowe kolory potęgują uwielbienie dla tej opowieści, wlewają w oczy i serce widza dużo ciepła. Muzyka zaś wpada w ucho i dopełnia cały obraz w silny sposób.

Nie jestem obiektywna, bo i wobec takich historii zwyczajnie nie potrafię. Zresztą nawet nie chcę i nie muszę ;) Wylałam tyle łez, że chusteczek mi w kinie zabrakło ;) Jestem tak konkretnie zauroczona, bo wszystko w tym filmie było takie jak sobie wymarzyłam, a nawet lepsze, wszystko było na miejscu, więc ocena po prostu nie może być inna niż
9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz