Gdy nie lubisz jakiegoś aktora, to choćby wszyscy Cię przekonywali, że tym razem się nie zawiedziesz, podchodzisz do filmu jak kot do jeża - ze zdecydowanie mieszanymi uczuciami. Co prawda podskórnie czułam, że warto dać temu filmowi szansę, jednak trochę rozmyślnie przegapiałam kolejne kinowe seanse - aż w końcu przestano go grać. Żałowałam, bo choć nie cierpię Billa Murreya, to Mielissę McCarthy i Naomi Watts lubię bardzo.
Na szczęście nadarzyła się okazja, żeby obejrzeć w końcu film w domowych pieleszach, znowu lekko najeżona podeszłam, żeby przekonać się o co tyle zachwytów.
Przyznaję, że Bill denerwuje mnie zwykle swoimi rolami malkontentów i kolesi oderwanych od rzeczywistości. Nie lubię tej jego zgryźliwości i miny wiecznie sr*jącego kotka. Tym razem jednak była to ogromna zaleta. Pierwszy raz w życiu jego rola zwyczajnie mnie zachwyciła i oczarowała, a podszyte ironią dialogi bawiły do łez.
I choć w którymś momencie na chwilę do filmu zakradła się nuda, a zakończenie mogło wydawać się ckliwe i przewidywalne, to jednak uważam, że to był kawał świetnej komediowej rozrywki z nutą dobrego dramatu. Ja w każdym razie czuję się w pełni a nawet bardziej usatysfakcjonowana.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje też rola Naomi - jej ciężarna rosyjska prostytutka jest tak genialnie przerysowana, a jednocześnie urocza, że aż sama buzia śmieje mi się na jej wspomnienie.
Billa może jeszcze nie pokochałam. Ale na pewno dałam się mu przeprosić i na przyszłość nie skreślę z góry ;) A to już na pewno jakiś postęp w naszych relacjach ;)
U mnie 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz