czwartek, 24 lipca 2014

Rzecz o mych smutnych dziwkach (2011)

Tak to już z ekranizacjami powieści bywa, że często w znaczący sposób odbiegają od swojego literackiego pierwowzoru, rozczarowując oglądających czytelników. Zauważyłam tę prawidłowość już jakiś czas temu, dlatego też staram się kolejność odwracać i najpierw zapoznać się z reżyserską wizją, a następnie tą pisaną.

Wolę w czasie czytania mieć przed oczami sceny filmowe (mimo iż tworzone przez innych), niż aby te utworzone w mojej głowie podczas czytania zostały przytłoczone przez te z filmów.

Może robię źle? Może zabijam w sobie resztki wyobraźni? Mimo wszystko unikam w ten sposób wielu rozczarowań, a jeśli zaintryguje mnie wersja ekranowa, sięgam po powieść / opowiadanie, rozkoszując się dodatkowymi smaczkami, których w filmie nie zobaczyłam. Uwierzcie, tak się da! Naprawdę :)


Marquez (tak jak i np. Nabokov) jest jednym z tych pisarzy (czy też właściwie powinnam powiedzieć był - wszak zmarł 3 miesiące temu), którego strasznie trudno zekranizować. Bo przecież nie wszystkie myśli da się przenieść na kliszę, nie wszystkie zagrać. Można tylko próbować pokazać fragmenty fabuły. A to przecież tylko część samej książki, naszpikowanej filozofią, podtekstami, nawiązaniami.

Nie czytałam (jeszcze!) tej powieści Marqueza. Dlatego też nie miałam w głowie wyrobionego obrazu, jak ten film powinien być zrealizowany. I może dlatego właśnie zupełnie nie czuję się zawiedziona. Prawdę mówiąc to wręcz uwiódł mnie klimat tego filmu - jego niespieszność, ciepłe barwy i muzyka ...

Sama historia? No cóż, kontrowersyjna może nieco. Ale przy tym wszystkim ciepła i na swój sposób urocza przecież. W pewien sposób przypominająca "Spóźnionych kochanków" Whartona.

Po książkę sięgnę, rzecz jasna. Teraz dopiero czuję, że chcę ją na pewno przeczytać. Że chcę jeszcze raz poznać tę historię od podszewki. Dlatego też nie podzielę zdania rozczarowanych czy zniesmaczonych, bo mnie się ten film podobał.

I u mnie ma 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz