Pamiętacie zapewne, że fanką komedii romantycznych nie jestem. Ba! Raczej omijam je szerokim łukiem. Jedynie czasami zdarza się, że faktycznie mam ochotę na coś totalnie odmóżdżającego i wtedy taki film ląduje u mnie na tapecie. Nie oczekuję jednak wtedy cudów, nie zachwycam się. Jednak czy zawsze?
Przyznaję, że wczorajszy dzień nie należał do łatwych i jedyne, na co percepcyjnie mogłam sobie pozwolić to albo głupawa komedia poniżej pasa, albo komedia romantyczna ze sztampowym scenariuszem. Wybór padł na to drugie. Zwłaszcza, że film trwa przepisowe 90 minut, a ja zbyt wiele czasu nie miałam.
Tliła się we mnie również resztka nadziei, że z tą obsadą może uda się stworzyć przynajmniej coś, czym nie będę zażenowana. Bo i Evan Rachel Wood (niezapomniana Veda w miniserialu "Mildred Pierce" czy choćby Gabi u boku Madsa Mikkelsena w "Charlie musi umrzeć"), i Justin Long (który na koncie nie ma spektakularnych ról, ale jakoś mi tak jego wizerunek pasuje), i Peter Dinklage (pewnie fani "Gry o tron" kojarzą go lepiej niż ja, ale mnie zapadł w pamięć w roli "Dróżnika"), a jako wisienka na torcie Busy Phillips (której bardzo byłam ciekawa, bo w roli Laurie w "Cougar Town: Miasto kocic" jest naprawdę niezastąpiona).
I wiecie co? Oglądało mi się ten film naprawdę z dużą przyjemnością!
Nie twierdzę, że to było kino ambitne, czy choćby sprawiające, że przegapienie go kogokolwiek zuboży. Jednak w swojej klasie to całkiem niezła pozycja. Bo i trochę dramatyczna, i momentami komediowa (choć żarty Sama Rockwella wyjątkowo jakoś na minus tym razem). A przewidywalność scenariusza nawet jakoś specjalnie nie raziła.
To idealne kino na niezobowiązujący wieczór. I właśnie na takie chwile go polecam :)
U mnie 6/10
Ooo, są takie dni kiedy potrzebuję czegoś takiego, "Bridget Jones" już mi się trochę znudziła. Baardzo ci dziękuję i zapisuję tytuł :)!
OdpowiedzUsuńMnie takie dni nachodzą rzadko, ale faktycznie - czasem trzeba i wtedy nie wiadomo, po co sięgnąć. Więc chętnie poznam jakieś Twoje typy poza "Bridget" :)
Usuń