Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że Woody Allen jest uniwersalnym twórcą. Po cichu dziwiłam się, że ktoś może go nie kochać / nie ubóstwiać / nie wielbić / nie wyśpiewywać peanów na jego temat ;-) Dziś wiem, że nie każdemu jednak klimat jego filmów odpowiada. Nie każdy lubi takie przegadane formy, sypiące mądrościami w każdym kadrze, nie każdy zachwyca się tą dźwięcznie brzmiącą charakterystyczną trąbką. I super! I szanuję to - dużo bardziej niż przed laty ;-)
Sama mam ostatnio z Allenem trochę na pieńku. Jego starsze filmy wręcz mnie trochę irytują. Mimo to z uporem maniaka sięgam co jakiś czas po któryś, a nowe oglądam z coroczną regularnością. Zwłaszcza, gdy grają u niego aktorzy, których lubię, szanuję i filmografię ochoczo nadrabiam.
Do takich aktorów należy np. Emma Stone i Colin Firth. To dzięki temu duetowi film, który obejrzałam wczoraj w kinie stał się tak uroczy i porywający, a momentami wręcz magiczny. W innej sytuacji wpadłby pewnie do worka kolejnych mdłych romansideł.
Poza tym duża też tu zasługa Allena, który wydobył z tej, bądź co bądź, banalnej opowieści delikatne subtelności, które spowodowały, że film wyróżnia się jednak na tle jemu podobnych.
Poza tym duża też tu zasługa Allena, który wydobył z tej, bądź co bądź, banalnej opowieści delikatne subtelności, które spowodowały, że film wyróżnia się jednak na tle jemu podobnych.
Oczywiście, że nie jest to kino ambitne, jest to zdecydowanie film czysto rozrywkowy. Ale cieszy oko, ucho i pozostawia całe mnóstwo pozytywnych emocji. A przecież takie filmy też są potrzebne, żeby nie powiedzieć - niezbędne! :)
A w mój wczorajszy nastrój wpasował się wręcz idealnie. Może Wam wpasuje się również? Spróbujcie :)
U mnie 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz