Uwielbiam Vivien Leigh - za jej niezapomnianą rolę Scarlett w "Przeminęło z wiatrem", za poruszający wizerunek Blanche w "Tramwaju zwanym pożądaniem", za Myrę w "Pożegnalnym walcu" i za inne filmy z nią, które pamiętam z dzieciństwa jak przez mgłę - "Annę Kareninę", "Kleopatrę" - na pewno będę chciała sobie je jeszcze przypomnieć.
Z wielką więc przyjemnością sięgnęłam dziś po kolejny film, którego nie widziałam, a w którym gra podstarzałą aktorkę u schyłku kariery - Karen Stone.
Karen opuszcza Broadway, by zamieszkać w Rzymie. W drodze na wakacje umiera jej mąż, a ona, pogrążona w smutku wdowa, bardzo cierpi. Uświadamia sobie, że tak naprawdę nigdy nie kochała, a związała się z dużo starszych mężczyzną, żeby uciec przed prawdziwymi uczuciami.
W tym czasie poznaje młodego mężczyznę Paolo (w tej roli Warren Beatty), z którym zaczyna spędzać coraz więcej czasu. Nawiązuje się między nimi nić porozumienia, ale i gra pozorów. Obydwoje odkrywają, że życie to jedynie "dryfowanie", a ich przepełnione smutkiem oczy są tego wyrazem.
Bohaterowie są zagubieni, przestraszeni i niezwykle samotni. Ranią się nawzajem, żeby samemu nie zostać zranionymi. Dlatego ich początkowe wspólne szczęście zamienia się z czasem w czarę goryczy, która nie może się nie przelać.
To bardzo cierpka opowieść o poszukiwaniu celu w życiu i dążeniu do idealnej miłości, okraszona rzymskimi widokami i piękną włoską muzyką.
Przyznać muszę, że to solidny kawałek kina - aktorsko i realizacyjnie. Może nie tak spektakularny jak starsze filmy Vivien. Ale z pewnością wielbiciele kina z połowy XXw. nie będą zawiedzeni.
U mnie 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz