Podczas poprzedniej wizyty w kinie moją uwagę przyciągnął trailer tego filmu. Wydał mi się niezwykle obiecujący, emanował ciepłem, postanowiłam ten film zobaczyć. Co prawda w tyle głowy paliła mi się lampka, że to przecież film o nastolatkach, a niestety większość z nich ostatnio wypada blado, ale przecież nie mogło to stanowić przeszkody. Nie żebym była jakoś szczególnie uprzedzona. Po prostu nastoletnie problemy i rozterki są mi zwyczajnie już tak bardzo dalekie ... ;-)
Miałam nadzieję jednak, że historia w filmie będzie dość uniwersalna. Bo oto Mia, młoda wiolonczelistka, zakochana w swoim chłopaku rockmanie, ma z rodzicami i bratem wypadek samochodowy. Zapada w śpiączkę, a jej duch krąży po ziemi, wspominając ostatnie (i jedyne) kilkanaście lat życia. Ma podjąć decyzję - przeżyć (tytułowe: zostać) czy odejść (=umrzeć).
Może nie brzmi to zbyt intrygująco, (jak to napisałam, a potem przeczytałam to wręcz absurdalnie), ale uwierzcie mi, że trailer był tak dobry, że ta, bądź co bądź, głupia i trochę naiwna historia mnie zainteresowała. I przyznaję, że naprawdę miała ona spore szanse, żeby się obronić. Scenariusz jest napisany dość zgrabnie, opowieść wciąga i ogląda się całkiem nieźle. Jest jednak ogromne ALE. Nie do przejścia właściwie ...
Chloe Grace Moretz wydawała mi się obiecującą aktorką najmłodszego pokolenia. Co prawda w "Carrie" zawiodła po całości, ale miałam nadzieję, że to wina remake`u, a nie jej samej. Dziś wiem, że to ona jest po prostu plastikowa, sztuczna i ma kołek w kręgosłupie. Jej aktorstwo ogranicza się do wyglądania, a nie do przekazywania emocji. Choć z wyglądem też pewnie znajdzie zwolenników i przeciwników ;-) Kwestia gustu przecież.
Koszmarna była, naprawdę! Miała udźwignąć cały film, a ja nie powierzyłabym jej w nim nawet drugoplanowej roli. Już dawno nie widziałam na ekranie tak nieprzekonującej postaci, a jej rola naprawdę była dobrze napisana - można było wykrzesać cały wachlarz emocji w tych ponad 100 minutach, a udało się jej to w całej 1 (słownie: jednej!) scenie (patrz: kłótnia przy samochodzie).
Między głównymi bohaterami też w sumie było trochę mało chemii. To ich uczucie było naprawdę mocno naciągane. A w rozpacz "graną" przez Jamiego Blackleya zwyczajnie nie uwierzyłam.
Jedyną postacią, która mnie do siebie przekonała była Kim, przyjaciółka Mii - grana przez Lianę Liberato - i tu duży plusik dla dziewczyny, zwłaszcza, że już kiedyś miło było mi ją oglądać w "Stuck in Love" czy choćby "Pożegnaniu z niewinnością".
To jednak za mało, żeby ten film polecać. Zwłaszcza, że ostatnia scena rozwaliła całą tę opowieść w drzazgi. Wszystko zmierzało konsekwentnie w jedynym słusznym kierunku, żeby ostatnią sceną skopać widza po gębie.
I co z tego, że w wielu momentach filmu ryczałam? Nie da się nie płakać w obliczu ludzkich nieszczęść. W ostatecznym rozrachunku jednak jestem bardziej zniesmaczona niż zadowolona.
Czy POLECAM? Oczywiście, że nie.
Wiem jednak, że wielu z Was i tak na własnej skórze przekona się czy mam rację. I good for You ;-) Oby w Was jednak film wywołał te pozytywniejsze emocje niż we mnie.
U mnie 4/10
Miałam się wybrać, ale jesteś już drugą osobą, która ten film odradza, więc podziękuję. Poczekam aż będzie w internetach :)
OdpowiedzUsuńGood choice ;-)
Usuńczułam, że tak będzie. :)
OdpowiedzUsuńMnie tym razem intuicja zawiodła :)
Usuńeee szkoda.... w ogóle ten rok jest strasznie ubogi w dobre i bardzo dobre premiery :( albo my się robimy tacy wybredni? :P
OdpowiedzUsuńTeż się nad tym właśnie zastanawiałam ... ;-)
Usuńalbo wszyscy mają chrapkę na Oscary i najlepsze premiery będą u nas od listopada do lutego :)
UsuńCzyli nic nowego ;-)
Usuń