Kilka tygodni temu zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy odejdzie któryś z moich ulubionych aktorów, jak wielką pustkę zostawi, czy faktycznie spowoduje to moje łzy. Dziś już wiem, bo dziś świat obiegła wiadomość o śmierci Robina Williamsa.
Od rana nie mogę znaleźć sobie kompletnie miejsca. Płaczę po kątach. Czuję, jakby umarł mój ukochany wujek, jakby opuścił mnie najlepszy przyjaciel.
Tak trudno uwierzyć mi w to, że ten radosny, wzbudzający śmiech aktor, zmagał się z depresją - tak dotkliwą, że targnął się na swoje życie.
A przecież był tak bardzo silny jako Chris w najpiękniejszym wizualnie filmie "Między piekłem, a niebem", tak bardzo charyzmatyczny jako nauczyciel John Keating w "Stowarzyszeniu umarłych poetów", tak bardzo zdesperowany jako ojciec w "Pani Doubtfire", tak wspaniały jako lekarz w "Przebudzeniach" i "Patchu Adamsie".
Jego niezapomnianych ról można by wymieniać jeszcze wiele. A całej masy przecież nie zdążyłam poznać za jego życia, choć na mojej liście "must see" widnieją od lat ...
Nieodżałowana to strata. I smutek ogromny.
Do zobaczenia, Kapitanie, po drugiej stronie lustra ...
:(((
OdpowiedzUsuń:(
OdpowiedzUsuń